Jakiś czas temu siostrzenica poleciła mi książkę "12 życiowych zasad" Jordana Petersona no i cieszę się, że nie wydałam na nią złotówek swojej z wszech stron marnej emerytury. Dawno, dawno temu nauczyłam się czytać ze zrozumieniem i owo zrozumienie nie pozwoliło na zachwyt. Już sam wstęp wzbudził moją nieufność. Osoba, która potrzebuje okleić ściany portretami Stalina, Hitlera, Lenina, aby pamiętać, że za ideologią idzie śmierć milionów, budzi we mnie niepokój. Ja nie potrzebuję wieszać na ścianie Bandery, by pamiętać o ludobójstwie na Kresach. Mamy na świecie nowych współczesnych nam dyktatorów i morderców, których też nie polecam do oklejania kuchni. Odniesienie się do tradycji, do chrześcijaństwa jako leku na zagubienie współczesnych pokoleń jest moim zdaniem bardzo naciągane, bo obie wojny światowe zostały wywołane przez narody chrześcijańskie wręcz uginające się od tradycji. Nawet stwierdzenie, że człowiek jest stworzony do cierpienia i powinien znaleźć w tym cierpieniu sens i siłę nijako się ma do autora, który od cierpienia uciekł w uzależnienie od psychotropów. Jak dla mnie za dużo celowej naiwności. Samo odnoszenie się do znanych filozofów i autorów, łatwość łączenia słów w zdania i piękna porywająca mowa nie czyni z dzieła arcydzieła. Możliwe, że nie jestem docelowym odbiorcą tej książki i są ludzie znajdujący w niej jeszcze nieodkryte dla siebie prawdy i porady.